"Prowincja pełna marzeń" to książka, która naprawdę mnie urzekła. Aż chciało się spędzić choć chwilę w tym mazurskim klimacie. Dopiero teraz zabrałam się za kolejną część. Czy mam ochotę na więcej?
Nie jestem jedyną osobą, która uważa, że aby przybliżyć fabułę tej książki należy nieco zdradzić to, co działo się w "Prowincji pełnej marzeń". Ludmiła zaznała prawdziwego szczęścia. Ma kochającego męża Martina, a w drodze na świat jest ich mała córeczka. Jednak w życiu nie wszystko może być wspaniałe. Sielankową atmosferę przerywa wieść o ciężkiej chorobie matki Martina. Ludka w trakcie porodu zostaje sama, ponieważ mąż musi wyjechać, aby zobaczyć się z matką. Na szczęście jest jej siostra Hania i przyjaciel Piotr, którzy nie opuszczają jej w tym najważniejszym momencie. Niestety, po powrocie Martina Ludmiła zauważa w nim pewne zmiany. Jeszcze nie wie, że nie jest to spowodowane ciężką chorobą matki...
Tak, jak podobała mi się część pierwsza, tak tutaj wyjątkowo mi się dłużyło. Stwierdzam to z ogromnym smutkiem, ponieważ naprawdę spodobała mi się ta mazurska prowincja i jej mieszkańcy. Dawno bohaterowie powieści mnie tak nie irytowali. Szczególnie Ludmiła. Nie raz wzdychałam czytając, co bohaterka myśli, robi i tak dalej. Martin zdenerwował mnie swoim brakiem zaufania i ukrywaniem bardzo ważnej sprawy. Nie podoba mi się to, że ludzie potrafią zatajać takie problemy i to przed najbliższymi. Chociaż z drugiej strony w sumie mu się nie dziwię, że za plecami żony pragnął rozwiązać zagadkę (?), która wyjątkowo go dręczyła. Piotr irytował mnie od samego początku. Może dla tego, że nie przepadam za mężczyznami, którzy (jak dobrze ujęła bohaterka książki) "mogą zagłaskać kota na śmierć". Tacy nadmiernie spolegliwi, aż za dobrzy. Hania też mnie trochę zdenerwowała swym nagłym zapałem do Judaizmu, który okazał się jej rodzinną religią. Nie wiem, ale wydaje mi się, że taka nagła fascynacja, może się równie szybko skończyć, jak się zaczęła. Chociaż nie jest powiedziane, że tak właśnie będzie.
Książka ma też swoje pozytywne strony. To nie jest tak, że kompletnie mi się nie podobała. Co to, to nie. Na pewno sięgnę po kolejne części "Prowincji...", choć teraz nie będę mieć, aż tyle czasu ze względu na studia. Jednakże na pewno, gdy będzie okazja, chętnie do nich zajrzę. Wracając do pozytywów, znów możemy podziwiać oczami wyobraźni piękny mazurski krajobraz. Docenić to, co tradycyjne, a niekoniecznie to, co nowoczesne. Poza magiczną przyrodą na plusem jest też końcowa relacja Ludmiły i Martina, którzy przetrwali okres wielkiej burzy w swoim małżeństwie i ponownie połączyli swoje dłonie, aby wytrwać w swojej miłości. Oby każda para potrafiła się porozumieć. By każdy dostrzegał swoje błędy i potrafił powiedzieć jedno proste słowo: "przepraszam".
Nie jestem jedyną osobą, która uważa, że aby przybliżyć fabułę tej książki należy nieco zdradzić to, co działo się w "Prowincji pełnej marzeń". Ludmiła zaznała prawdziwego szczęścia. Ma kochającego męża Martina, a w drodze na świat jest ich mała córeczka. Jednak w życiu nie wszystko może być wspaniałe. Sielankową atmosferę przerywa wieść o ciężkiej chorobie matki Martina. Ludka w trakcie porodu zostaje sama, ponieważ mąż musi wyjechać, aby zobaczyć się z matką. Na szczęście jest jej siostra Hania i przyjaciel Piotr, którzy nie opuszczają jej w tym najważniejszym momencie. Niestety, po powrocie Martina Ludmiła zauważa w nim pewne zmiany. Jeszcze nie wie, że nie jest to spowodowane ciężką chorobą matki...
Tak, jak podobała mi się część pierwsza, tak tutaj wyjątkowo mi się dłużyło. Stwierdzam to z ogromnym smutkiem, ponieważ naprawdę spodobała mi się ta mazurska prowincja i jej mieszkańcy. Dawno bohaterowie powieści mnie tak nie irytowali. Szczególnie Ludmiła. Nie raz wzdychałam czytając, co bohaterka myśli, robi i tak dalej. Martin zdenerwował mnie swoim brakiem zaufania i ukrywaniem bardzo ważnej sprawy. Nie podoba mi się to, że ludzie potrafią zatajać takie problemy i to przed najbliższymi. Chociaż z drugiej strony w sumie mu się nie dziwię, że za plecami żony pragnął rozwiązać zagadkę (?), która wyjątkowo go dręczyła. Piotr irytował mnie od samego początku. Może dla tego, że nie przepadam za mężczyznami, którzy (jak dobrze ujęła bohaterka książki) "mogą zagłaskać kota na śmierć". Tacy nadmiernie spolegliwi, aż za dobrzy. Hania też mnie trochę zdenerwowała swym nagłym zapałem do Judaizmu, który okazał się jej rodzinną religią. Nie wiem, ale wydaje mi się, że taka nagła fascynacja, może się równie szybko skończyć, jak się zaczęła. Chociaż nie jest powiedziane, że tak właśnie będzie.
Książka ma też swoje pozytywne strony. To nie jest tak, że kompletnie mi się nie podobała. Co to, to nie. Na pewno sięgnę po kolejne części "Prowincji...", choć teraz nie będę mieć, aż tyle czasu ze względu na studia. Jednakże na pewno, gdy będzie okazja, chętnie do nich zajrzę. Wracając do pozytywów, znów możemy podziwiać oczami wyobraźni piękny mazurski krajobraz. Docenić to, co tradycyjne, a niekoniecznie to, co nowoczesne. Poza magiczną przyrodą na plusem jest też końcowa relacja Ludmiły i Martina, którzy przetrwali okres wielkiej burzy w swoim małżeństwie i ponownie połączyli swoje dłonie, aby wytrwać w swojej miłości. Oby każda para potrafiła się porozumieć. By każdy dostrzegał swoje błędy i potrafił powiedzieć jedno proste słowo: "przepraszam".
Merry
Książka wydana przez Wydawnictwo MG
Komentarze
Prześlij komentarz