Motyw upadku ludzkości i apokalipsy przewija się w literaturze współczesnej niemal tak często, jak motyw śmierci w średniowieczu. Z tego właśnie powodu ciężko jest wymyślić coś nowego, tak żeby czytelnik nie znudził się po chwili lektury, mając wrażenie, że czytał taką historię już milion razy. Nic więc dziwnego, że kiedy w zeszłym roku w USA ukazała się „Księga M”, autorstwa Peng Shepherd bardzo szybko zyskała ona popularność i została okrzyknięta książką roku 2018 wg Amazona. Dlaczego nic dziwnego? A to dlatego, że fabuła „Księgi M” jest...inna.
Jest to powieść typowo postapokaliptyczna, więc wszystkie cechy tego gatunku zostały zachowane, to oczywiste, ale chodzi mi o przyczynę samej apokalipsy. Nie było żadnej zarazy zmieniającej ludzi w zombie, żadnej wojny czy bomby nuklearnej. Ludziom po prostu zaczęły znikać cienie, a wraz z nimi wspomnienia. Większość takich bezcienistych zginęła, bo albo zostali zabici, albo zapomnieli jak oddychać czy jeść. W takim świecie żyją Max i Ory - małżeństwo, żyjące w opuszczonym hotelu, starające się zachować choć trochę normalności i przeżyć resztę życia razem. Wszystko zmienia się w dniu, w którym Max traci swój cień i opuszcza Oryego, aby go dłużej nie ranić i dać mu większe szanse na przetrwanie. Ory rzecz jasna natychmiast wyrusza w pogoń za swoją żoną, rozpaczliwie starając się ją znaleźć, zanim będzie za późno. W tym momencie dostajemy trochę szerszy obraz tego, jak wygląda świat wykreowany przez Peng Shepherd i na czym to wszystko tak naprawdę polega. W międzyczasie docierają do nas plotki o „Tym, który gromadzi” i Nowym Orleanie.
Wszystko to brzmi cudownie, ciekawie i intrygująco. I takie jest, nie znaczy to jednak, że książka nie jest pozbawiona wad. Piszę to z pewną dozą smutku, bo co do lektury tej powieści byłam nastawiona bardzo optymistycznie. Co mi się więc nie podobało? Niedociągnięcia. Zaczynane i niedokończone wątki. Osobiście bardzo lubię, kiedy na każde pytanie mam odpowiedź i nie muszę się niczego domyślać, a niestety kilku rzeczy autorka nie wyjaśniła. Trochę przypomniało mi to „Miasto Ślepców” Jose Saramago, przy czym on konsekwentnie skupił się nie na apokalipsie, a psychice ludzkiej, ukazując do czego człowiek jest w stanie się posunąć w sytuacji ekstremalnej. W „Księdze M” brakowało mi uporządkowania i motywu przewodniego.
No dobrze, ale co w takim razie mi się podobało? Zdecydowanie fabuła - czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałam i jeśli ukazałaby się druga część tej książki, zdecydowanie bym ją przeczytała. Na plus oceniam także kreację bohaterów, lubię kiedy nie są oni jednowymiarowi i powtarzalni, a decyzje przez nich podejmowane pasują do ich charakteru. Wspaniale jest tu zobrazowana przemiana jaka w nich zaszła po wędrówce jaką przebyli od początku książki do jej końca. Sposób w jaki Peng Shepherd opisywała otaczający bohaterów świat był równocześnie detaliczny i nieprzytłaczający, co także jest zaletą tej książki, bo osobiście nie znam nikogo kto jest fanem długich opisów. I trochę zaskakująco, ale to co uznałam za wadę, podpinam też pod zaletę. Chodzi mi o te nieszczęsne niedociągnięcia, bo muszę przyznać, że nadało to całej lekturze dozę tajemniczości i sprawiło że bez wątpienia szybko o niej nie zapomnę.
M.K., lat 16
Jest to powieść typowo postapokaliptyczna, więc wszystkie cechy tego gatunku zostały zachowane, to oczywiste, ale chodzi mi o przyczynę samej apokalipsy. Nie było żadnej zarazy zmieniającej ludzi w zombie, żadnej wojny czy bomby nuklearnej. Ludziom po prostu zaczęły znikać cienie, a wraz z nimi wspomnienia. Większość takich bezcienistych zginęła, bo albo zostali zabici, albo zapomnieli jak oddychać czy jeść. W takim świecie żyją Max i Ory - małżeństwo, żyjące w opuszczonym hotelu, starające się zachować choć trochę normalności i przeżyć resztę życia razem. Wszystko zmienia się w dniu, w którym Max traci swój cień i opuszcza Oryego, aby go dłużej nie ranić i dać mu większe szanse na przetrwanie. Ory rzecz jasna natychmiast wyrusza w pogoń za swoją żoną, rozpaczliwie starając się ją znaleźć, zanim będzie za późno. W tym momencie dostajemy trochę szerszy obraz tego, jak wygląda świat wykreowany przez Peng Shepherd i na czym to wszystko tak naprawdę polega. W międzyczasie docierają do nas plotki o „Tym, który gromadzi” i Nowym Orleanie.
Wszystko to brzmi cudownie, ciekawie i intrygująco. I takie jest, nie znaczy to jednak, że książka nie jest pozbawiona wad. Piszę to z pewną dozą smutku, bo co do lektury tej powieści byłam nastawiona bardzo optymistycznie. Co mi się więc nie podobało? Niedociągnięcia. Zaczynane i niedokończone wątki. Osobiście bardzo lubię, kiedy na każde pytanie mam odpowiedź i nie muszę się niczego domyślać, a niestety kilku rzeczy autorka nie wyjaśniła. Trochę przypomniało mi to „Miasto Ślepców” Jose Saramago, przy czym on konsekwentnie skupił się nie na apokalipsie, a psychice ludzkiej, ukazując do czego człowiek jest w stanie się posunąć w sytuacji ekstremalnej. W „Księdze M” brakowało mi uporządkowania i motywu przewodniego.
No dobrze, ale co w takim razie mi się podobało? Zdecydowanie fabuła - czegoś takiego nigdy wcześniej nie widziałam i jeśli ukazałaby się druga część tej książki, zdecydowanie bym ją przeczytała. Na plus oceniam także kreację bohaterów, lubię kiedy nie są oni jednowymiarowi i powtarzalni, a decyzje przez nich podejmowane pasują do ich charakteru. Wspaniale jest tu zobrazowana przemiana jaka w nich zaszła po wędrówce jaką przebyli od początku książki do jej końca. Sposób w jaki Peng Shepherd opisywała otaczający bohaterów świat był równocześnie detaliczny i nieprzytłaczający, co także jest zaletą tej książki, bo osobiście nie znam nikogo kto jest fanem długich opisów. I trochę zaskakująco, ale to co uznałam za wadę, podpinam też pod zaletę. Chodzi mi o te nieszczęsne niedociągnięcia, bo muszę przyznać, że nadało to całej lekturze dozę tajemniczości i sprawiło że bez wątpienia szybko o niej nie zapomnę.
M.K., lat 16
Książka wydana przez Wydawnictwo
Komentarze
Prześlij komentarz